Recenzja gry

Sonic Frontiers (2022)
Roger Craig Smith
Jun'ichi Kanemaru

Prze twe kolce niebieskie

Bodaj każdy, kto dorastał na początku lat dziewięćdziesiątych w tym kraju żółcią płynącym, marzył, żeby mieć Segę. Bo konsolę od bezpośredniej na naszym rynku konkurencji, czyli
Recenzja najnowszych przygód Sonica
Bodaj każdy, kto dorastał na początku lat dziewięćdziesiątych w tym kraju żółcią płynącym, marzył, żeby mieć Segę. Bo konsolę od bezpośredniej na naszym rynku konkurencji, czyli swojsko-chińskiego Pegasusa, można było nabyć na każdym bazarku, a Mega Drive smakowała słodko jak Ameryka. Sam śliniłem się, oglądając reklamy gier na zagranicznych kanałach odbieranych przez zamontowany na blokowym balkonie talerz satelitarny, ale nigdy nie dane mi było pograć na reklamowanym sprzęcie (kupiłem go jakieś dwadzieścia lat później).
Z kolei kiedy nareszcie Saturn był osiągalny nawet dla mnie, chłopaka z prowincji, ja już łakomie spoglądałem na PlayStation, no i niedługo potem Sega się zawinęła. Przechodząc jednak czym prędzej do rzeczy: to dla mnie firma mocno zmitologizowana, dlatego od każdej gry firmowanej jej logiem wymagam przeżycia niemal transcendentnego. A od „Sonika” może nawet i jeszcze więcej.
Stąd może to nie fair, że kręcę nosem na skądinąd ambitną próbę odświeżenia tej zmurszałej już marki, lecz choć „Sonic Frontiers” nie jest nieudane per se, to przypomina zniesiony ze strychu karton z dziecięcymi zabawkami, gdzie znajdzie się mydło i powidło, oldskulowe klocki i zepsuty, choć niezniszczalny, metalowy radziecki bąk.
Mamy bowiem do czynienia z otwartym światem, co było decyzją wymagającą od Team Sonic niemałej dyscypliny designerskiej oraz pomysłowości, bo jednak trzeba czymś te spore przestrzenie wypełnić. Udało się jedynie połowicznie. Wyspy, na których Sonic i jego towarzysze lądują z niewyjaśnionych przyczyn — jest tu tajemnica do rozwikłania, tyle że fabuła jest infantylna i archaiczna — mają cokolwiek osobliwy klimat, jako że zaprojektowano je na poły realistycznie.
Przykładowo, pierwsza z nich to porośnięta lasami skała na środku oceanu, pełna ogołoconych pól, gdzie natkniemy się od czasu do czasu na porzucone ruiny, i przy akompaniamencie spokojnego ambientu mamy do czynienia z atmosferą niemalże kontemplacyjną. Mało tego, przy spotkaniu z pierwszym bossem, ogromnym robotem, po którego kończynach zasuwałem jak głupi, aby zadać cios, miałem skojarzenia z pewnym tytułem od Team Ico.
Ten swoisty gambit ekipy odpowiedzialnej za „Sonic Frontiers” się nie opłacił, bo zatraca się tutaj wyjątkowy charakter samej postaci. Rzecz jasna, zmiany nie są z definicji złe, tyle że Sega chciałby zjeść ciacho i mieć ciacho. Na wyspach porozrzucane są bowiem portale, do których dostęp zyskujemy dzięki kołom zębatym wypadającym z rozwalanych przez nas złoli, i które przenoszą nas do krótkich leveli nawiązujących do klasycznych gier z Sonikiem. Z im większym wynikiem je ukończymy, tym hojniej zostaniemy wynagrodzeni.
Otwarte przestrzenie też mają nam co nieco do zaoferowania, bo ciągle natykamy się albo na zagadkę, albo na minigierkę, albo na przeciwnika, albo na rampy i odskocznie, ale to swoiste rozdwojenie osobowości działa na niekorzyść „Sonic Frontiers”. Innymi słowy, grze brakuje charakteru. Oczywiście to poniekąd kwestia indywidualnego odbioru, ale omawiany tytuł cierpi przez to na niedostatki gameplayowe.
Chaos i bałaganiarstwo wynikające z niedookreślenia samej osobowości gry skutkują z jednej strony jej nierównym poziomem — raz trafimy na rozwiązanie niezłe, raz na byle jakie — jakby zabrakło odpowiedniej selekcji. „Sonic” dysponuje też fajnie zróżnicowanymi ruchami, a nawet i drzewkiem umiejętności, które stopniowo odkrywamy, i które pomogą nam przemieszczać się efektywniej po mapach i skuteczniej rozprawiać się z przeciwnikami. Akurat różnorodne mechaniki walki, zwłaszcza te napisane na okoliczność potyczek z bossami, są zmyślne i mimo że proste sprawiają sporo frajdy. Ogólnie „Sonik” śmiga aż miło.
Ale nawet i te atrakcje, upchnięte do powtarzalnej pętli rozgrywki, stają się dość monotonne, zwłaszcza przy stosunkowo długiej rozgrywce, dobijającej do dwudziestu godzin. Do tego wybory designerskie są dyskusyjne i wydają się wsteczne, jeśli porównać je chociażby do maestrii i bogactwa niemłodego już przecież „Super Mario Odyssey”, bo sama eksploracja opiera się głównie na wykorzystywaniu kolejnych przyśpieszaczy. Poza tym „Sonic Frontiers”, któremu należą się ukłony za płynność samej rozgrywki, co przy bohaterze szybkim jak błyskawica jest podwójnie istotne, bywa zwyczajnie brzydkie i wymóg wyboru trybu wydajnościowego lub graficznego na nowej PlayStation 5 brzmi jak ponury żart.
Choć piszę o tym wszystkim z goryczą i żalem, to nie są to wady absolutnie dyskwalifikujące „Sonic Frontiers” jako produkt, który może dać trochę radochy. Siłą tej gry jest to, że jest lepsza niż co najmniej kilka ostatnich odsłon serii. O co było, umówmy się, dość łatwo. Szkoda, bo wydaje się, że Team Sonic nadal nie ma pomysłu, co ze swoją flagową postacią zrobić. Chyba lepiej wyciągnąć z szafy to wymarzone Mega Drive.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones